31 października 2013

Asatryjczycy internetowi


„To wasze neopogaństwo internetowe…” – tak wyraził się kiedyś o nas, asatryjczykach, mój znajomy chrześcijanin. Oczywiście, wszyscy doskonale wiemy dlaczego sformułowanie „neopogaństwo” jest głupie i nie identyfikujemy się z nim. Oczywiście, powiedział to człowiek zupełnie niezorientowany w tym, co dzieje się w naszym środowisku i posiadający o nim bardzo błędne pojęcie, wyciągający wnioski na podstawie pozorów i własnych domysłów. Niemniej w pewien sposób dał mi do myślenia. Te konkretne jego słowa pobudziły mnie do pewnej refleksji, która wynika także z szeregu innych, rozmaitych okoliczności.

A jest to refleksja następująca: Tak, to prawda. W internecie jest nas pełno. Wszędzie nas widać i słychać. Wystarczy mieć jednego asatryjczyka w gronie „fejsbukowych znajomych”, a codziennie obserwuje się niekończące się debaty pomiędzy całą ich bandą, dziesiątki zdjęć, obrazków i artykułów w interesującej ich tematyce. Ale ile z tych osób to rzeczywiście ludzie udzielający się społecznie „w realu” tak czynnie jak w sieci? Ilu tych, którzy deklarują uczestnictwo w wydarzeniach, imprezach, świętach, zjazdach, akcjach, rzeczywiście bierze w nich udział? Ilu robi coś konstruktywnego w rzeczywistym świecie, a ilu potrafi tylko wrzucać obrazki i cytaty z Havamal w tak przepastne, jak cierpliwe otchłanie internetu? U ilu ludzi ich wielka zdeklarowana „asatryjskość” zaczyna się wirtualnie i wirtualnie kończy? 


Źródło: http://www.paganforum.com


Internet to bardzo przydatne narzędzie! We współczesnym świecie ciężko bez niego żyć, korzystanie z niego w rozmaitych celach jest integralną częścią życia większości ludzi XXI wieku. Żyjemy w społeczeństwie informacyjnym i to, że wielu z nas kilka godzin dziennie spędza właśnie w sieci jest zupełnie naturalne. Dla niektórych internet to podstawowe narzędzie pracy, dla innych źródło zdobywania informacji na rozmaite tematy, dla jeszcze innych tani, szybki i prosty sposób komunikowania się z bliskimi przebywającymi daleko. Nie ma w tym nic dziwnego. Są i tacy, którzy używają internetu po prostu w celach czysto rozrywkowych – i tego też nie ma sensu krytykować, każdemu należy się odpoczynek i trochę zabawy po dniu ciężkiej pracy, a czy wykorzystuje swój wolny czas czytając książki, oglądając filmy, chodząc na spacery czy też grając w gierki online, dyskutując na forach internetowych albo wrzucając zdjęcia na facebooka i komentując statusy znajomych tudzież hejtując „sieciowe czarownice” to jego prywatna sprawa i nikomu nic do tego. To jego wolny czas i ma prawo z niego korzystać jak mu się żywnie podoba.

Internet jest też niezwykle przydatny jako narzędzie komunikacji społecznej. Dzięki niemu można utrzymywać stałe kontakty ze znajomymi, których z racji odległości rzadko się widuje, ogłaszać ciekawe wydarzenia, które się organizuje, przedstawiać szerszej publiczności własną twórczość, pokazywać, że ma się coś do powiedzenia na rozmaite tematy, dyskutować z innymi ludźmi o podobnych poglądach i zainteresowaniach, wymieniać się wiedzą i doświadczeniem, pokazać światu, że z coś interesującego robimy albo że z czymś się nie zgadzamy. Można też nawiązać pierwszy kontakt z nowymi osobami, które potem, już po spotkaniach twarzą w twarz i bliższym poznaniu mogą okazać się bardzo wartościowymi znajomymi, a z czasem nawet wspaniałymi przyjaciółmi. I dobrze! Do tego właśnie internet służy! I dlatego świetnie, że znaczna większość z nas ma do niego stały dostęp. Absolutnie nie zamierzam negować w żaden sposób komunikacji internetowej. W końcu gdyby nie ona, ja sama być może nie miałabym nigdy szansy poznać mnóstwa fajnych ludzi z różnych stron świata, nie nawiązałabym kontaktu z obecnymi przyjaciółmi i nie mogłabym codziennie zamienić chociaż kilku słów z bliskimi osobami mieszkającymi w innych rejonach Polski lub zagranicą.

Fajnie by jednak było, gdybyśmy nie zapominali o tym, że internet to bardzo przydatne narzędzie komunikacyjne. Ale właśnie! Tylko narzędzie. Środek, a nie cel sam w sobie. Gdyby wielu z nas zastanowiło się nad tym, ile „robimy” w sieci, a ile w życiu realnym. Co jest dla nas ważniejsze – istnienie w wirtualnym świecie, czy przeniesienie tego wszystkiego, co się w nim „zdobyło” do świata rzeczywistego? Czy warto zatrzymywać się, poprzestawać na internetowych rozmowach, czy może lepiej z czasem spróbować wygospodarować trochę czasu i spotkać twarzą w twarz ludzi, z którymi „tak fajnie się gada na fejsbuku”? Czy warto zawsze tylko klikać w „weź udział”, gdy jest się zapraszanym na ciekawe wydarzenia, zloty, święta i bardzo by się chciało, ale „jakoś się nie składa”, czy może lepiej spróbować w którymś z kolei naprawdę wziąć udział?

Asatru to religia społeczna, w której (czy chcemy to przyznać, czy nie!) więzi międzyludzkie są niezwykle ważne, której jedną z najistotniejszych podstaw jest budowanie społeczności, współpraca z innymi i działanie razem, w grupie, nie osobno. A internet, jakkolwiek przydatny w celu nawiązywania kontaktów i codziennej komunikacji, nigdy nie zastąpi spotkań twarzą w twarz. Społeczność wirtualna może być miłym dodatkiem (bo można w niej uczestniczyć codziennie, kiedy się ma czas i ochotę – przed snem, na przerwie w pracy), ale nie jest w stanie zastąpić realnej społeczności złożonej z prawdziwych ludzi, wspólnego stanięcia w kręgu podczas blotu, wspólnych symbli, rozmów, podczas których możesz patrzeć drugiemu człowiekowi prosto w oczy, wymiany prezentów przekazywanych z rąk do rąk, a nie kurierem, przeplatania się losów różnych ludzi w sieci wyrd, łączenia wspólnej, grupowej hamingji. Piwo i miód smakują lepiej, gdy się je pije ze wspólnego rogu z innymi, żywymi i realnymi ludźmi. Słowa brzmią inaczej wypowiedziane w twarz. A więzi, wartościowe znajomości i przyjaźnie rozwijają się przez przebywanie ze sobą, nie mają szansy narodzić się na odległość. Przez światłowód nie da się też nikogo naprawdę poznać, można najwyżej „złapać kontakt”, zawrzeć znajomość, która przetrwa i stanie się prawdziwa tylko wówczas, gdy potem będzie rozwijana już „w realu”.

Oczywiście, sytuacje są różne – czasem jesteśmy zapraszani na spotkania, ale nie mamy czasu się na nich pojawić, mamy akurat kłopoty finansowe i byłoby to dla nas zbyt wielkim obciążeniem materialnym albo przytrafiają nam się różne przypadki losowe. To zrozumiałe i oczywiste. I wcale nie chodzi o to, by jeździć wszędzie, gdzie „coś się dzieje”. Także nie z każdą grupą ludzi, która nas gdzieś zaprasza, mamy ochotę się spotkać – nie każdego trzeba lubić i nie każda forma takiego spotkania nam odpowiada. Z drugiej strony jednak wymawianie się za każdym razem tym, że „bardzo bym chciał, naprawdę strasznie mi zależy, ale za daleko i dojazd zbyt męczący, ale urlop (każdy!) wolę poświęcić na coś innego, ale za te pieniądze mogę kupić sobie coś innego (np. kolejny pakiet do gierki online lub flaszkę, którą obalę sam ze sobą przed ekranem komputera), ale wolę się wyspać i poleżeć przed telewizorem niż tłuc się kilka godzin pociągiem”, to – spójrzmy prawdzie w oczy – kiepski argument. Są przecież ludzie, którym nie jest za ciężko i za drogo tłuc się nie kilka godzin jednym pociągiem, a całą dobę kilkoma różnymi, by dotrzeć na spotkanie z innymi, wspólne święto czy inne fajne wydarzenie z drugiego końca kraju albo zagranicy, czasem z toną bagaży, z dziećmi albo tylko na jeden wieczór. I nie jest im ciężko. Bo im zależy. Bo chcą chociaż od czasu do czasu pobyć razem, nie osobno, spotkać ludzi spoza swojego miejsca zamieszkania, którzy przecież mogą okazać się tak samo fajni. Bo przecież:

34. Długa jest podróż do złych przyjaciół,
Choć niedaleko mieszkają;
Lecz do dobrego druha na przełaj się pędzi,
Nie bacząc, czy daleko.

A tymczasem w sieci jest nas cała chmara, a na spotkaniach „w realu” pojawia się tylko garstka. Może warto zastanowić się nad tym, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nie chce nam się wychodzić poza internet. I czy nie fajnie by było, gdyby nam się jednak zachciało. Może warto przemyśleć, jak długo bycie „asatryjczykiem internetowym” może sprawiać satysfakcję? I nadal dyskutujmy na forum, lajkujmy sobie swoje komentarze na facebooku, prowadźmy blogi, dołączajmy do "wirtualnych grup" – po to to wszystko istnieje. I świetnie, że jest! Ale spróbujmy w pewnym momencie kliknąć „wezmę udział” i wziąć go naprawdę. Jeżeli nie tym razem, to kolejnym, albo jeszcze następnym. Byle nie we „wieczne jutro”.

Thordis


2 komentarze

  1. Jakkolwiek wymowa artykułu, jego koncepcja i realizacja są dla mnie całkowicie jasne ( I w gruncie rzeczy się z nimi zgadzam), to jednak jako „urodzonego anarchistę”-„adwokata diabła” ;) niepokoi mnie pewna unifikacja myśli.
    Rzeczywiście Asatru to religia społeczna, rzecz by można niemal plemienna, gdzie człowiek wobec Bogów wart tyle ile wart dla plemienia. Jak w takiej sytuacji możliwe jest istnienie „wirtualnych Asatruar”. Ano właśnie wszystko sprowadza się do tego jak kto postrzega plemię/kindred/hird. Dla jednych będą to „przyjaciele w kulcie”, dla innych wierni Asom członkowie własnej rodziny. Są wreszcie tacy, którzy jako jedyne plemię, z którym się utożsamiają widzą plemię Asów lub Vanów.
    Ludzie są różni. Charakterologicznie, społecznie i w zakresie temperamentu ;) Jedni to kolektywni „boendir”, którzy wspólnie/ biesiadnie chcą czcić swych Bogów. Inni to „mentalni berserkir” zaszyci w miejskich dżunglach, bądź wiejskich odludziach „wyrzutkowie”, którzy w swych gawrach toczą quasiszamańskie dysputy ze swymi Bogami. To co jest ważne, to aby być szczerym wobec siebie i innych. Każda poza i fałsz to rzecz naganna na gruncie naszej religii. Dlatego nie potępiał bym w czambuł wszystkich „wirtualnych asatryjczyków”. Mogą wśród nich kryć się osoby o samotniczych charakterach, „wędrowni skaldowie życia”, którzy tylko od „wielkiego dzwonu” potrzebują kontaktu z innymi żyjącymi „starym obyczajem”. Inaczej rzecz ma się z „poseur asatruars”. Ci, jeśli nie rozdepcze ich samo życie to z pewnością uczynią to sami Bogowie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz całkowitą rację - ten artykuł jest mocno uogólniający. Opisuje zaobserwowaną przeze mnie tendencję społeczną z mojej osobistej perspektywy. Stanowi moją refleksję nad pewnym zjawiskiem, nie "uniwersalną mądrość". I owszem - generalizuję, jestem tego w pełni świadoma. Moje słowa na pewno nie odnoszą się do każdej osoby. Jednak, tak jak widnieje w opisie "O nas" - wiele tekstów zamieszczanych na tym blogu to z zasady bardzo subiektywne spostrzeżenia i przemyślenia autorów. Nie stanowią żadnych uniwersalnych interpretacji, są tylko prywatnymi interpretacjami pewnych spraw, kwestii, faktów i zjawisk, z perspektywy autora danego tekstu/grupy twórców bloga.

    OdpowiedzUsuń