15 czerwca 2014

"Vikings: life and legend" - relacja z wystawy w British Museum

Halo, halo - tu mówi Londyn... a w zasadzie to pisze Dachs z Londynu. 

Bawiąc kilka tygodni w tym ciekawym miejscu, postanowiłem odwiedzić British Museum, gdzie obecnie wystawiana jest ekspozycja poświęcona Wikingom: Vikings – life and legend, czyli Wikingowie – życie i legenda. Ekspozycja będzie dostępna tylko do 22 czerwca, więc to już ostatni tydzień... 



Źródło: http://www.britishmuseum.org/about_us/news_and_press/press_releases/2014/vikings.aspx



Muzeum na swej stronie informuje, że wystawa ta jest pierwszą o tej tematyce od trzydziestu lat... Przedtem widocznie ich to nie interesowało, albo wystawiali tylko to, co sami ukradli. Dodatkowo jest też ostrzeżenie, że z uwagi na niezwykłą popularność, bilety należy bookować przez internet albo telefonicznie. Tutaj ciekawostka: muzeum liczy sobie ekstra za taką przyjemność, czyli idzie w odwrotną stronę niż reszta świata, która każe sobie płacić za niekorzystanie z internetu... W British Museum bardziej opłaca się kupić od pana w kasie niż poklikać.

Generalnie, wstęp do tego wspaniałego obiektu wszelakiej kultury i sztuki jest bezpłatny (i to się nazywa osiągnięcie cywilizacyjne, a nie zaporowa cena biletu na Wawel!). Jednakże niektóre ekspozycje są biletowane, w tym ta o Wikingach. Cena to 16,5 funta szterlinga, co mnie chwilowo spostponowało – w końcu mieszkam w Krakowie, my nie wyrzucamy kasy na kulturę. Na szczęście Bogowie dali mi znak w postaci wydania mi z rozpędu przez mojego pracodawcę karty uprawniającej do biletu za pół ceny. Czegoś tak wyraźnego się nie lekceważy.

Postanowiłem jednak zagrać strategicznie, udając się do British Museum w niedzielny poranek, licząc na pustki i znudzonych dozorców. Zapewne tylko dzięki tak fenomenalnemu zagraniu musiałem odstać swoje w zaledwie dwustumetrowej kolejce do wejścia... Głód kultury jest jednak wielki.


Foto: Dachs


Kupiwszy bilet – już bez kolejki, widać wszyscy wolą zapłacić tego funciaka za taki bajer jak zamówienie przez internet – dotarłem do celu. Po drodze były dwie kontrole torebek i plecaków, ale tu ich zagiąłem, nie biorąc ze sobą nic, co wzbudziło osłupienie personelu. Wszedłem do pełnej ludzi, nastrojowo zaciemnionej sali, no i się zaczęło.

Fantastycznie oświetlone gabloty, z głośników sagi w oryginale... to znaczy zakładam, że sagi, równie dobrze mogła to być islandzka prognoza pogody dla rybaków. Tłum ludzi, wrzeszczące, znudzone takimi pierdołami kilkuletnie dzieci... (tutaj ciekawa obserwacja socjologiczna, tłum prawie jednolicie bladolicy, co w Londynie zakrawa na ewenement... nawet japońskich  turystów nie było). No i eksponaty – absolutnie fantastyczne. British Museum hołduje zasadzie pieczołowitego odrestaurowywania eksponatów, tzn. jak wystawiają srebrne ozdoby, to w takiej formie, w jakiej były używane w epoce, a nie w stanie, w jakim je wygrzebano z ziemi (czy z czegoś tam). Pełno wspaniałych brosz, szpilek, grzebieni. Także dziecięce zabawki, przeważnie w formie miniaturowych modeli łodzi. Co ciekawe, przedstawiono także przedmioty należące do, że tak powiem, ofiar Wikingów – łupy z wypraw albo towary będące przedmiotem handlu. Właśnie tak, bo autorzy ekspozycji wyraźnie podkreślają fakt, że mieszkańcy dawnej Skandynawii to nie tylko łupieżcy, ale także sprawni kupcy i rzemieślnicy. Kolekcja przedmiotów piękna i niezwykła, w tym bardzo ciekawe eksponaty łączące cechy skandynawskie ze słowiańskimi, celtyckimi czy anglosaksońskimi. Spora ilość eksponatów z Polski – z Janowa Pomorskiego (tak, tak - Truso) i Lednicy – oraz z Rosji. Niestety, robienie zdjęć zabronione, więc trzeba podejrzeć na stronie muzeum.

Z ciekawostek, bardzo ładne miniaturowe wagi do odmierzania zapłaty (wg masy kruszcu), z fantastycznie wykonanymi odważnikami oraz, uwaga, pierwszorzędnie zachowane kajdany dla niewolników (jakkolwiek z opisem, że niewolników traktowano bardzo dobrze, więc może to jednak nie dla niewolnika...).

To wszystko wystawione zostało w kompleksie zaciemnionych sal, a kiedy już jest się zahipnotyzowanym tym widokiem i nastrojem, nagle człowiek skręca za róg... i staje oszołomiony, bowiem jego oczom ukazuje się olbrzymia jasna hala, z olbrzymią wikińską łodzią, a właściwie okrętem, po środku. To właśnie jest gwóźdź programu – największy odnaleziony do tej pory okręt Wikingów. 37 metrów długości, 40 par  wioseł. Zachowało się ok. 20% konstrukcji drewnianej, zarysy statku zrobiono z prętów. Wokół umieszczono różne ciekawe elementy, jak wiosło sterowe czy fragment konstrukcji  burty. Na ekranach pokazana jest rekonstrukcja okrętu, porównanie z innymi statkami, a nawet wyliczenie, ile materiału zużyto do budowy oraz ile roboczogodzin temu poświęcono. Okręt wykopano w Danii, w Roskilde. Wygląda niesamowicie, na szczęście nie wbudowano oryginalnych części w jakąś rekonstrukcję, a tylko umieszczono w odpowiednich miejscach na zarysie jednostki.

Wokół tego największego eksponatu rozmieszczono gabloty z bronią, jakkolwiek trzeba przyznać, że złote i srebrne ozdoby z lśniącego metalu robią lepsze wrażenie niż mocno skorodowane żelazo... Jedyną rzeczą, która mi się nie spodobała, było to, że całkowicie pominięto duchową i intelektualną spuściznę Wikingów – nie ma śladu informacji o literaturze, o religii... szkoda mówić, jest jeden Młotek w gablocie na uboczu, z lakonicznym opisem, że to symbol Thora. Dla równowagi, o chrześcijaństwie niewiele więcej... Wyczuwam w tym political correctness. Za  to  co chwila wzmianki o tym, jak to rabowano kościoły i klasztory i jak sprytnie używano religijnych utensyliów do innych rzeczy... Signum temporis.

Po opuszczeniu tej hali wszyscy  zwiedzający zmuszeni są do przejścia przez sklep z pamiątkami. Oczywiście komercja pod wszelką postacią, ale można zaopatrzyć się w młotek na szyję, róg (bardzo estetyczny i bardzo drogi) i metalowy kubek. Do tego kolekcja książek – jest Edda poetycka i Havamal (jako osobna publikacja w języku angielskim), tudzież bardzo zabawna „instrukcja obsługi wikińskiego wojownika”, która opisuje, co współczesny człowiek musi zrobić, aby zostać „prawdziwym Wikingiem”. Po opuszczeniu sklepiku żegnamy się ze  światem Północy... przynajmniej na jakiś czas.

Dachs



2 komentarze

  1. Bardzo ciekawa relacja, czytałam z uśmiechem. "(...)eksponaty łączące cechy skandynawskie ze słowiańskimi, celtyckimi czy anglosaksońskimi." - czyżby jednak wikka miała starsze korzenie niż nam się wydaje :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Są jeszcze kopie arabskich monet, wytwarzane w Skandynawii. Są niezwykłe, bo skopiowano tylko główne motywy, nierozpoznając arabskiego alfabetu. Brali od innych to, co im się podobało - po prostu.

    OdpowiedzUsuń