16 marca 2015

Praca konkursowa: A blogasek rzekłby tak!

Bo wiesz? To nie tak, że ja żyję wiosną. Nie. Ani-ani!

Bo ja żyję czasem. Całym. Całym czasem. Chociaż czasem, to chcę nie żyć. Ale to czasem. Czasem jednak zaczynam oddychać. Tak całą sobą. Wiesz, tak jak oddycha się tylko raz. Ostatni raz. Ty też? Bo ja, to żyję cały rok. Czasami jednak bardziej. O! Na przykład właśnie teraz. Ale pewnie zaraz przestanę. I nie wiem. No ale może jakoś to będzie. Bo jest nadzieja. I wiosna. Bo mam problem, no I tyle. Jakoś nigdy nie umiałam złapać równowagi. W żadnym tego słowa znaczeniu. Mój życiowy błędnik skazał mnie na wieczną niepełnosprawność i łudzenie się zmierzaniem do czegoś, co powinno być równowagą. Linia mojego życia staje się tylko asymptotą. Aż do czasu. Matematyczna niemożliwość w jednej chwili staje się udziałem mojego życia duchowego.
Ostara.

Prawdziwa równowaga. Równoprzyjaciele. Równowolność. Równomuffinki. Równoblot. Równoprzyjaźń. Równowszystko. Równointegracja. Równoszacunek.




Czuję to. Powietrze jakoby lżejsze. Warstwy ubrań tak samo. Coś się zmienia. Powoli, lecz stanowczo i nieubłaganie. Lubię taką wiosenną dyktaturę. Uwielbiam jej autokratyzm. Despotyczne jaskółki, wierzbowych żołnierzy, którzy wystrzeliwują zastępy kotków, dezerterujący śnieg. Miło jest patrzeć na koniec. I bynajmniej, nie jest to PapaRoachowe “I wanna watch you burn!”. To raczej koniec taki niebywale łagodny. Nieco sentymentalny, ale upragniony i wyczekiwany. Pojedyncze chwile zdają się być przełomem. Wyjątkowo dostrzegalnym, chociaż delikatnym, zupełnie jak pojawiające się coraz hojniej promienie słońca. Uśmiecham się do siebie bo wiem, że to wiosna. Może i dopiero jej początki, zapowiedzi... Ale czyż one nie są właśnie najpiekniejsze? Każdy związek zaczyna się przecież od nadziei. Nadziei na wspólną przyszłość, szczęśliwy związek, zakwitnięcie Miłości. 

A my mamy swoją Ostarę. Albo to raczej Ostara ma Nas.

Więc idziemy. Wszyscy. Jak zawsze razem, prowadzeni przez niezbyt kompetentnych przewodników lub samych siebie. Jeszcze gorzej...

Nie spieszymy się. Bo po co? Co ma przyjść, przeciez przyjść musi. Przychodzi zawsze I nigdy nas nie zawiedzie. Wszystko przecież zostało już utkane. Ocieram łezkę. Pojedynczą i niepewną swojej gorącej egzystencji. Nim wyparuje, wspomnę ciepło. 

Ojej! Czyżbym zwolniła? Przecież się spóźnię. Spóźnię się tam, gdzie nic nigdy się nie spóźnia.

I jesteśmy. Ja i moje smutki. I przyjaciele. Przyjaciele-smutki też. Zimowe depresje, wałkowane na studiach tracą swoją moc. Niczym czar pryska cała smutkowatość. I nieżycie. Ono też musi podpisać akt bezwarunkowej i natychmiastowej kapitulacji. Już nie idziemy. Teraz biegniemy. Cicho i leciutko, właskotani pojawiającymi się z nikąd zielonymi dywanami. Nakrapiane żonkilami, przypruszone bratkiem. Pachnące jak zawsze. Jak zawsze niesamowicie i niepowtarzalnie. Słoneczko jest całkiem hojne, chociaż nie obdarowywuje tylko nas. Jaskółki. Lubię te czarne, odziane w obcisłe, zabawne płaszczyki skubańce. Nawet, gdy latają za nisko. Bo deszczyk też jest fajny. Może wkońcu urosnę? Ten majowy podobno tak robi. Przydałoby się. Tak chociaż jeszcze z 5cm. Bylebym dalej mogła chodzić w szpilkach. O tak! Musze wyciągnąć z szafy szpilki. To już czas.

Wiosna.

By to zobaczyć, musisz zamknąć oczy.

Delikatna mgła, ciepła i niezobowiązująca. Pełza cichutko nad każdym źdźbłem. Ociera się leniwie o delikatne płatki niezapominajek ukrytych gdzieś nieopodal nocnego strumyka. Poranny kocur i jego przyjemne mruczenie zaklęte w ociężałej rosie. Moi towarzyszek. Zimni w dotyku, przekupują mnie coraz śmielszymi promieniami światła. Panienki szukają lusterek, ukrytych na łące. Jest ich tam dużo, każda znajdzie swoje kryształki, nim te ulecą gdzieś Tam. Towarzyszyłyby im motylki, ale pewnie jeszcze śpią. Zamiast nich, kolorowanie rzeczywistości przejęło Słońce. A niebo, tylko się zarumieniło. Delikatnie, lecz znacząco. Rzeczywistośc odziana korzuszkiem z mgły. Króliczki. Wszędobylskie noski i nieśmiałe uszka, wtulone w zmarzniete ciałka. Czuję bez. Jego słodkawa woń roznosi się nad łąką. Wabi mnie słodyczą swojego jestestwa. Podnoszę się więc, ciągle ogrzewając twarz wschodem słońca. I idę.

Uświadamiam sobie, że to był tylko sen. Więc jakoś niechętnie odwracam się na drugi bok obrażona na szare okno. Naciągam kołdrę na zmarszczony ze złości nosek. Wstałabym, ale zimowe szturmy ciągle zniechęcają mnie do tego. Grawitacja łóżka jest teraz o wiele silniejsza niż zazwyczaj. Silniejsza nawet niż ta poniedziałkowa. Zaciskam oczy z nadzieją powrotu do krainy z moich snów. I nic. Próbuje raz za razem. Dalej bez efektów. Coś nie daje mi spokoju. Ciężki do zinterpretowania bodziec nie odpuszcza i wkońcu odwracam się wściekle w stronę okna z celem zniszczenia tego, co odbiera mi możliwość powrotu Tam.

Okno.
I cała złość znika.
To dziś!
Ostara!
Ach, to Ty!

Brak komentarzy

Prześlij komentarz